Górska wioska Olympos zlokalizowana na targanej wiatrami przełęczy pomiędzy dwoma szczytami, na wysokości ok. 300m n.p.m.

 
 
 

Wioska Olympos


Zamieszkujący Karpathos potomkowie Dorów byli dość majętnymi ludźmi. Aby uniknąć złupienia przez piratów (głównie Saracenów czyli Arabów), mieszkańcy tej wyspy porzucili w VIIw. wygodne nadmorskie osiedla i przenieśli się w góry. Wybudowanie wiosek w trudno dostępnych terenach, na wysokości od 300 do 500 m, a potem codzienne w nich życie było nie lada wyzwaniem. Nawet kiedy zniknęło ryzyko ataku piratów, górskie wioski pozostawały w mniejszej lub większej izolacji od pozostałej części wyspy, a także od całego świata greckiego. Najbardziej odseparowaną wioską, bardzo odległą od łatwo dostępnej, południowej części wyspy była (i jest) Olympos. Zlokalizowana jest w północnej części Karpathos, na wysokości ok. 300 m n.p.m., na targanej wiatrami przełęczy pomiędzy dwoma szczytami. Nazwa miejscowości, jak łatwo się domyślić, pochodzi od góry Olimp - mitologicznej siedziby 12 najważniejszych bogów starożytnej Grecji. Mieszkańcy przyjęli taką nazwę ze względu na górujący nad Olympos wysoki szczyt Profitis Elias (Prorok Eliasz). Dzięki pracowitości mieszkańców, prawie każdy skrawek ziemi był wykorzystany pod uprawy, niezależnie od tego, w jak niedostępnym miejscu był położony. Główne pola zlokalizowane były jednak poza Olympos, w pobliskiej Avlonie - spokojnej wiosce rolniczej, leżącej w żyznej dolinie, na północ od Olympos. Jej mieszkańcy specjalizowali się w uprawach pszenicy i jęczmienia, które po zebraniu i oczyszczeniu transportowano do Olympos, gdzie mielono je w wiatrakach. Dawniej na całej, bardzo wietrznej grani przełęczy stały wiatraki (podobno około 70), które późnym latem mieliły pszeniczne i jęczmienne ziarno. Obecnie większość z nich popadła w ruinę - czynne (odnowione) są tylko dwa - na parterze jednego z nich mieści się obecnie niewielka tawerna. Przed laty, na czas letnich i jesiennych miesięcy, większość mieszkańców Olympos i Diafani przenosiła sie do Avalony aby pracować przy produkcji rolnej. Cała dolina tętniła wówczas życiem, dostarczając płody rolne mieszkańcom Karpathos. W czasie II wojny światowej region Olympos był w stanie utrzymać populację całej wyspy, produkując większość zbóż, mąki, owoców, warzyw i produktów mleczarskich, a także wina czy odzieży. Podczas gdy w innych miejscach Grecji panował głód, o Karpathos dbała Matka Ziemia. Obecnie obszar ten nie ma już istotnego znaczenia w produkcji rolnej - mieszkańcy wyprowadzają się, pola zmieniają się w nieużytki. Samą Olympos zamieszkuje dziś niecałe 300 osób, trudniących się głównie hodowlą i uprawą, ale z roku na rok wioska coraz bardziej się wyludnia.

Wyprawę do Olympos zaplanowaliśmy jeszcze przed wylotem z Polski - zamierzaliśmy dotrzeć tam samodzielnie, wynajętym autem. Obecnie z Pigadii prowadzi wąska asfaltowa droga przez góry. Na mojej mapie (z 2009 r.) część tej drogi jest jeszcze oznaczona jako gruntowa. Ale to już przeszłość - obecnie na całej długości jest już utwardzona. Mimo, że z Pigadii to zaledwie 40 km, podróż autem zajmuje ponad godzinę - ze względu na liczne strome odcinki i serpentyny. Kiedy na miejscu okazało się, że podczas wycieczki organizowanej przez TUI, zwiedzanie wioski odbywa się z polskim przewodnikiem, postanowiliśmy skorzystać z tej możliwości. Raz dziennie z przystani w Pigadii odpływa na drugi kraniec wyspy, do Diafani, statek mogący pomieścić ok. 100 osób. Stamtąd do Olympos wahadłowo kursuje wysłużony autokar - trasę 8 km pokonuje w około pół godziny. (Okazało się potem, że autobusem kieruje pani, która należy do załogi statku.)

Około 9:00 rano wyruszamy w rejs do Diafani, który potrwa około 1,5 godziny. Kiedy wypływaliśmy z portu, cumował właśnie do nabrzeża prom z Krety na Rodos - musiał w tym celu odwrócić się o 180°, co poszło mu wyjątkowo sprawnie. Po chwili z pokładu statku jak na dłoni widzieliśmy całą plażę Vrondi, hotele (w tym nasz), a także szybko znikającą z oczu Pigadię i leżący nad urwiskiem cmentarz. Dzięki dużemu zbliżeniu mogłem też zrobić zdjęcie elektrowni, która od strony lądu jest prawie niewidoczna, skryta za wzgórzem. Ponieważ statek płynie na północ, więc częściowo pod wiatr - powiewy na górnym pokładzie są bardzo silne. Nie odczuwa się przez to tak bardzo słońca, ale nie znaczy to, że nie pali ono skóry - konieczne było nasmarowanie się kremem z filtrem UV. Dość monotonną podróż urozmaicają widoki górzystej Karpathos, zatoczki i plaże. Łatwo mogliśmy rozpoznać plażę Kira Panagia - z największą ilością zabudowań u wylotu wąwozu. Kiedy dopływaliśmy do Diafani, trochę zaniepokoiły nas gęste chmury skrywające szczyty ponad portem. Podczas prawie całego naszego pobytu najwyższe partie gór na Karpathos ciągle chowały się w chmurach. Problem jednak był taki, że właśnie tam mieliśmy teraz jechać.

Ale na razie w Diafani świeci słońce. W oczekiwaniu na autokar, który wiózł do Olympos pierwszą grupę turystów, możemy przyjrzeć się trochę drugiemu portowi na Karpathos. Generalnie to mała, senna osada, nieporównywalna z Pigadią, położna na zboczu wzgórza, z wąskimi uliczkami-schodkami, dużym ładnym kościołem, kilkoma hotelami, pensjonatami i tawernami. W jednej z tawern grupka ubranych jak zwykle na czarno mężczyzn pogrążona była w dyskusji. Kiedy po południu wróciliśmy do Diafani, w tawernie nadal debatowali panowie, dałbym głowę, że ci sami. Ciekawa jest tam plaża - pokryta zupełnie płaskimi, szarymi kamykami, o średnicy od kilku do kilkunastu centymetrów. Przy plaży obok fontanny z delfinem, na fragmencie muru siedzi znużona mieszkanka Olympos, wypatrująca na morzu męża wracającego z emigracji w Ameryce. Wreszcie przychodzi nasza kolej i pełną zakrętów drogą wspinamy się pod górę - w chmury. Na szczęście, przełęcz na której leży Olympos, znajduje się nieco poniżej chmur - już z daleka możemy dostrzec ją z okiem autokaru.

Spacerując wąziutkimi uliczkami Olympos spotykamy prawie wyłącznie kobiety. Obecnie, tak jak i dawniej, wioskę zamieszkują na stałe głównie one, gdyż mężczyźni albo emigrują, albo pracują poza wsią i przesyłają rodzinom pieniądze, a pojawiają się tu tylko na wakacje. Większość prac: uprawianie maleńkich ogródków, pasanie kóz, wypiekanie chleba itp. spadło na barki kobiet. Niemal wszystkie starsze mieszkanki noszą charakterystyczne stroje ludowe - podobno nie ze względu na turystów, tylko taka jest tam tradycja. Charakterystycznym elementem barwnego stroju są wysokie, skórzane buty noszone zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety. Zaglądamy do sklepu-warszatatu szewca - wśród różnorodnych butów, były też i te tradycyjne. Szewc deklarował, że w ciągu 3 dni zrobi każdemu takie buty na miarę - można je odebrać osobiście lub prześle je do domu. Za jedyne 350 euro! Podeszwy tych butów wykonane są z opon samochodowych - widać na nich fragmenty nazw marek firm oponiarskich. Tylko one wymagają wymiany, a pozostała skórzana część buta według zapewnień szewca wytrzyma kilkadziesiąt lat. Wędrując w kierunku głównego kościoła, co kawałek natykamy się na sklepiki oferujące rękodzieła i lokalne wyroby zarówno mieszkańcom, jak i turystom. Typowych sklepów z pamiątkami tylko dla turystów jest niewiele. Za to dużo jest tawern, głównie małych - na kilka stolików. W jednej z nich można zamówić mix potraw regionalnych podanych na jednym talerzu. I co byłe miłe, właściciele tawern owszem, zachęcają do wejścia, ale nie są nachalni - sprawiają wrażnie bardziej zajętych sobą, swoim życiem, niż turystami.

Wieża kościoła była akurat w remoncie, więc nie była „fotogeniczna”. O wiele ciekawiej wyglądało jego wnętrze - pod duży złoconym ikonostasem jest miejsce, gdzie wierni przyczepiają srebrne (czasem pozłacane) blaszki wotywne z wytłoczonymi „chorymi” częściami ciała (ręce, nogi, serce itp.) ofiarowując je w podziękowaniu za uzdrowienie, lub z prośbą o nie. Blaszki te widzieliśmy wcześniej w kilku sklepikach. Niestety freski na suficie, przedstawiające świętych i sceny z ich życia, uległy prawie całkowitemu zniszczeniu podczas pożaru. Miejscowy pop okazał się znajomym naszej przewodniczki, dzięki temu możemy wejść do jego domu - tradycyjnego mieszkania w Olympos, pełnego pamiątek rodzinnych i zdjęć. W głównej izbie, na podwyższeniu, na którym normalnie znajdują się łóżka dla całej rodziny - tu zrobiono miejsce na prezentację posagu gospodyni - m.in. haftowane stroje, obrusy, serwety itp. a także duży zestaw bogato zdobionych porcelanowych naczyń. Teraz pop już w tej izbie nie mieszka, zostawiając ją wyłącznie dla turystów (wybranych, bo nie jest ona ogólnie dostępna), a sam zajmuje przyległe pomieszczenia. Udaje nam się zajrzeć na momencik do kuchni - użytkowanej i równie pełnej zdjęć i pamiątek. Dla wszystkich turystów dostępny jest natomiast inny tradycyjny dom, w którym obecnie jest muzeum Vasilisa Hatzivasilisa - miejscowego artysty, który ozdobił płaskorzeźbami i malunkami wiele domów w Olympos. Wnętrze już nie przypomina zamieszkałego domu (tak jak dom popa), ale bardziej skupiono się tu na wystawieniu prac artysty. Ciekawie wyglądają obrazy na płótnie przedstawiające płaskorzeźby artysty - wyglądały jak same płaskorzeźby, dzięki namalowanym cieniom, spękaniom i nierównościom.

Obchodząc kościół uliczkami znajdującymi się nieco poniżej, widzimy kilka tradycyjnych, kamiennych pieców do chleba - ze względu na brak miejsca w maleńkich domach budowano je na zewnątrz. Przy jednym z nich - rozpalonym - mieszkanka Karpathos wypieka chleby i bułki. Tak jak większość prac w gospodarstwie domowym, tak i wypiek pieczywa jest w Olympos domeną kobiet. Po chwili docieramy do jednego z dwóch ożaglowanych i czynnych wiatraków - na parterze mieści się niewielka tawerna, a na piętrze można zobaczyć odrestaurowane i działające mechanizmy. Chmury trochę się rozeszły i naszym oczom ukazuje się zachodnie wybrzeże u stóp Olympos i błękitne morze. Niedaleko od wiatraka jest jedyna szkoła w wiosce - obecnie uczęszcza do niej tylko 10 uczniów. Zmęczeni nieco wędrówką zatrzymujemy się na lunch w jednej z maleńkich tawern. Tak jak zapewniała gospodyni, mussaka była wyśmienita - dużo mięsa, a sos beszamelowy, za którym osobiście nie przepadam, był zupełnie inny, jakby bardziej wypieczony. Postanowiliśmy skosztować też lokalnego specjału makarounes, czyli ręcznie wytwarzanego makaronu podanego z utartym kozim serem i smażoną cebulką - dobre, ale nie rewelacyjne. Oczywiście nie obyło się bez dokarmiania kotów, które nagle zmaterializowały się w tawernie. Nasz pobyt w uroczej Olympos niestety już się kończy. W oczekiwaniu na autokar spoglądamy ostatni raz z parkingu na zbocze przełęczy, na którym jak w amfiteatrze siedzenia, tak tutaj ułożone są małe, jasne domki. Trochę przypomina to zabudowę na Santorini (zobacz: zdjęcie z kalendarza). I podobnie jak tam, do większości umiejscowionych wysoko domów schodzi się w dół od głównej uliczki, która biegnie grzbietem przełęczy. Zwłaszcza od zachodniej strony, opadającej do morza stromym urwiskiem. Do domów po wschodniej stronie, tych niżej położonych, można się dostać również od strony doliny.

W powrotnej drodze do Diafani autokar zatrzymuje się w połowie - dla chętnych ostatni odcinek będzie wędrówką szlakiem, uroczym skalistym wąwozem, pełnym kwitnących oleandrów i różnorodnych ziół. Oczywiście decydujemy się na tę wędrówkę. Pomimo gorąca (brak wiatru), godzinny spacer pomiędzy stromymi skalistymi ścianami wąwozu, wśród zieleni, jest przyjemniejszy niż kilkunastominutowa podróż autokarem. Późnym popołudniem docieramy do portu, skąd czeka nas jeszcze 1,5-godzinny rejs z powrotem do Pigadii.

Olympos to niesamowite miejsce - uroczo położona malowniczka wioska i nadal bardzo tradycyjna. Pomimo pojawiających się tu turystów, z roku na rok w większej liczbie, mieszkańcy niewiele się nimi przejmują, zajmując się swoim własnym, spokojnym życiem. Warto więc na jeden dzień odpocząć od plażowania i przyjechać tu - tak jak my statkiem, albo wynajętym autem. Niektórzy przyjeżdżają do Olympos na kilka dni, aby dokładnie poznać samą wioskę i zwiedzić okolicę wędrując górskimi szlakami. Ale nawet wcześniejsze zarezerwowanie miejsca w sezonie, w jednym z kilku hotelików - graniczy z cudem.

wstecz dalej

 
 
LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK