Wyspa Prasonisi (okresowo półwysep) to raj dla kitesurferów i windsurferów - ze względu na sprzyjający wiatr i fale. To doskonałe miejsce zarówno dla profesjonalistów jak i mniej zaawansowanych surferów. Duża baza sprzętu i szkółka surfowania.

 
 
 

Plaża Prasonisi

Południowy kraniec wyspy Rodos, to całkowite odludzie, ale jest tam miejsce, do którego postanowiliśmy się wybrać. Dzień wcześniej wieczorem odebraliśmy wynajęte auto - Citroen C3 (diesel), dzięki temu mogliśmy wyruszyć z hotelu z samego rana, zaraz po śniadaniu. A skoro o aucie mowa: po raz kolejny w Grecji korzystaliśmy z usług polskiej firmy pośredniczącej w wynajmie aut w Grecji: AUTOWAY Polska. Jak zwykle byliśmy bardzo zadowoleni: rezerwowaliśmy jeszcze w Polsce, z możliwością ew. rezygnacji do 24h przed datą wynajmu, pełnym ubezpieczeniem (nie trzeba było spisywać protokołu otarć) i możliwością odbioru auta dzień wcześniej (bez dodatkowej opłaty). Dostawa pod hotel, zapłata gotowką (co nie zawsze w Grecji jest możliwe) lub kartą (nie musi być kredytowa). Do tego miła, polskojęzyczną opieka telefoniczna, również podczas pobytu - nawet jeśli trochę więcej to nas kosztowało niż szukanie i wynajem na miejscu, to zdecydowanie było warto. Paliwo na Rodos niestety drogie - prawie 2€ za litr oleju. (spaliliśmy tylko 18 l na 300km - to niewiele, jak na wyspy Greckie). Bardzo dokładna mapa (1:75000), którą kupiłem przed wylotem, przydała nam się właściwie tylko w samej stolicy. Drogi na Rodos są dobrze oznakowane, więc wystarczy jakakolwiek mapka. Google Maps też nie sprawia tu niespodzianek, czego nie można powiedzieć o innych wyspach.

Jedziemy główną drogą, na południe, przez Kiotari do Gennadi. Poza tymi miejscowościami droga jest zupełnie pusta. Prawie cały czas w zasięgu wzroku z lewej strony mamy wybrzeże - też puste - widać jedynie pojedyncze pensjonaty. Droga biegnie bez większych wzniesień, zakrętów, więc szybko docieramy do Chochlakas. Tu odbijamy na zachód, w głąb wyspy, gdzie tereny wyglądają na jeszcze mniej cywilizowane. Po 28 kilometrach od hotelu (ok. 30 min) docieramy do wioski Katavia. To najbardziej na południe wysunięta miejscowość na wyspie, kiedyś wieś rolnicza, leżąca pośrodku żyznego płaskowyżu. Dawne gospodarstwa są obecnie opustoszałe, zamiast nich powstało trochę nowych budynków, ze skromnymi kwaterami dla nietypowych turystów (o nich za chwilę), kilka tawern, stacja paliw Eko - i to właściwie wszystko.

W Katavi, przy skrytym w cieniu drzew cmentarzu, skręcamy znów na południe, na zupełnie płaską równię, kierując się na niewielkie wzgórza, widoczne daleko na horyzoncie (ok. 6km). Mniej więcej w połowie drogi, tuż przy szosie po prawej stronie mijamy elektrownię - jedną z dwóch na Rodos (South Rhodes Power Plant - na mazut i ropę, 115 MWh). Zatrzymujemy się i wysiadam, żeby zrobić zdjęcie, ale zaskakuje mnie coś innego - tablice przy samej drodze, z groźnym napisem: "Danger Death, Field of Fire, Restricted Area". Później dowiedziałem się, że teren ten jest wykorzystywany przez grecką armię jako poligon (ok. 10 km²). Podobno mając szczęście, można czasem w oddali zobaczyć czołgi, a mając pecha nie dotrzeć tam, gdzie jedziemy, bo żołnierze zamkną drogę. My bez przeszkód docieramy do wzgórz, za którymi naszym oczom ukazuje się taki widok:

To cel naszej wycieczki - Prasonisi (czasem: Prassonisi, Prassonisos), co znaczy „Zielona Wyspa”. Jak na południową Grecję, rzeczywiście jest bardzo zielona, ale nie zawsze jest to wyspa, czasem półwysep - wszystko zależy od poziomu morza (a być może też przypływów). Mapy także określają to różnie, ale w czasie naszego pobytu był to półwysep. Ten zupełnie płaski, rozległy teren widoczny na zdjęciu to kawał drobnego piachu, który wzdłuż brzegów staje się plażą, a pośrodku wielkim, naturalnym parkingiem - dla osobówek i kamperów. Żadnych płotów, ograniczeń, opłat...

My tu przyjechaliśmy poplażować, więc po zjechaniu na poziom morza, skręcimy na lewo (wschód), gdzie są lepsze ku temu warunki - parasole i leżaki, a przede wszystkim nie ma fal. Zazwyczaj latem wieje tu z zachodu i jest tak, jak to widać na zdjęciu: wschodnia strona, zawietrzna (Morze Śródziemne) to prawie płaska, jak jezioro, tafla wody, natomiast zachodnia, nawietrzna (Morze Egejskie) zwykle jest mniej lub bardziej wzburzona. Na plażę dotarliśmy tuż po 9:00 - była pusta, nie licząc jedynej zajętej pary leżaków. Słońce było częściowo zasłonięte niskimi chmurami - zastanawiałem się, czy wybraliśmy dobry dzień na plażowanie. Na szczęście po niecałej godzinie zupełnie się przejaśniło. I jak spod ziemi wyrósł mocno opalony Grek, który zażyczył sobie aż 15€ za parasol i leżaki na cały dzień. My planowaliśmy być tu tylko połowę dnia, ale wykłócanie się o rabat było raczej bezcelowe. Przez cały nasz pobyt tylko niewielka część leżaków znalazła chętnych i to nie z powodu ceny. Choć bywają tu turyści, by taka jak my plażować, to zdecydowana większość przybyła tu, żeby pływać! To idealne miejsce do uprawiania kitesurfingu i windsurfingu. Wręcz mekka dla uprawiających te sporty.

Lewy, wschodni brzeg półwyspu zdominowali windsurferzy. Nieliczni przyjeżdżali z własnym sprzętem, ale zdecydowana większość korzystała z kilku wypożyczalni z setkami desek i żagli. Osoby korzystające z tych wypożyczalni są dodatkowo asekurowane - przy wywrotce i problemach natychmiast podpływała motorówka odholowująca deskę do brzegu. Bez takiej pomocy, przy silnym wietrze od lądu, mogło by być niebezpiecznie. Na prawym, zachodnim brzegu fale były całkiem spore, dlatego windsurferów było tu niewielu, pewnie tylko najbardziej doświadczeni. Dominowali w tej części kitesurferzy, którym fale nie są straszne. Tam też, obok tawerny, jest szkółka dla surferów, niezwykle popularna wśród naszych rodaków, więc ze względu na rozległą piaszczystą plaże i polskie głosy wokół, można poczuć się jak na Helu. Była jeszcze trzecia, nieliczna grupa surferów, pływających na dziwnej, fruwającej desce, z dodatkowymi pływakami - to stosunkowo nowa technika, wywodząca się z kitesurfingu, windsurfingu i surfingu - wing foiling.

My jednak skupialiśmy się na opalaniu i morzu. Brzeg jest rzeczywiście bardzo dogodny do plażowania i kąpieli: sam piasek, żadnych kamieni. Obuwie do wody całkowicie zbędne, bo piasek na plaży był cały czas lekko wilgotny i nie nagrzewał się bardzo. Niestety bardzo silny wiatr trochę utrudniał plażowanie. No i temperatura wody - zdecydowanie zimniejsza niż w innych częściach wyspy, choć nie tak lodowata jak w innym raju windsurferów, który odwiedziliśmy na Krecie - Elafonisos. Myślę, że mogła tu mieć ok. 22-24°C. Wydzielona bojkami część chroniła kąpiących się przed surferami, których pojawiało się coraz więcej. Przerwy pomiędzy kąpielami spędzaliśmy więc na opalaniu się (panie), obserwowaniu zmagań surferów z żywiołami (ja), zdobyciu szczytu wyspy (Mirek). Kiedy i ja zdecydowałem się, żeby pójść widoczną na zdjęciu drogą na kraniec wyspy/półwyspu, gdzie stoi niewielka, betonowa latarnia morska, okazało się, że zrobiło się zbyt późno (obiad), a spacer tam i z powrotem zająłby przynajmniej godzinę (od parkingu do latarni 2,5 km i jak widać: pod górę). Na szczęście Mirek zrobił stamtąd kilka ładnych ujęć, na których jeszcze lepiej widać, jak wąski jest pasek piachu łączący zielone wzgórze z lądem, i jak niewiele trzeba, żeby zniknął pod wodą. Przy zachodnim brzegu stoi duża tawerna, a kawałek dalej kolejna - można tu spędzić cały dzień. Jednak my na popołudnie mieliśmy już zaplanowany przejazd do Lindos, więc około 14:00 z żalem musieliśmy opuścić tę piękną plażę i wyruszyliśmy z powrotem do hotelu.

wstecz dalej

 
LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK