Podróż
W Heraklionie wylądowaliśmy około 9:00 czasu miejscowego (musieliśmy o godzinę "popchnąć" zegarki). Dość sprawnie odebraliśmy bagaże i zapakowaliśmy się do autokaru. Mimo wczesnej pory na lotnisku było już gorąco, więc z przyjemnością rozsiedliśmy się w klimatyzowanym wnętrzu. Tym razem rezydentka Scan Holiday po krótkim powitaniu i objaśnieniach poszła sobie dalej, a my do hotelu mieliśmy jechać bez niej. Za dwadzieścia dziesiąta wyruszyliśmy w kierunku Rethymnonu. Jechaliśmy na zachód główną drogą Krety, początkowo cztero-, a później dwupasmową. Określana jest ona mianem autostrady (E75), ale dwupasmowa autostrada ? Wyjeżdżając z Heraklionu mijaliśmy stojącą na samym brzegu elektrownię. Ale nie wodną czy wiatrową, tylko opalaną mazutem. Wysokie kominy i budynki elektrowni psuły trochę sielski krajobraz. Przy brzegu stał zakotwiczony do boi tankowiec z paliwem. Droga wiła się w opadających do Morza Kreteńskiego zboczach masywu Psiloritis, tarasami wyciętymi w skale. Co chwila wdrapywaliśmy się serpentynami na niewielkie góry, aby po chwili z nich zjeżdżać. Po prawej stronie prawie bez przerwy towarzyszył nam widok morza. Nad niektórymi, malowniczo położonymi zatoczkami rozrzucone były niewielkie miejscowości, zapewne o charakterze turystycznym. Po godzinie dotarliśmy do przedmieść Rethymnonu. Po drodze zostawialiśmy współpasażerów w kolejnych hotelach, których widać było coraz więcej. Do Rethymno Bay dotarliśmy zupełnie sami. Lot o świcie był dość męczący. Praktycznie noc była nieprzespana, bo już o północy wyjechaliśmy samochodem do Warszawy. Jednak zyskaliśmy ponad pół dnia pobytu w hotelu (i dodatkowe pół dnia w dniu odlotu). Tak więc w sumie byliśmy zadowoleni.
|
Wylot z Okęcia był o 5:00 rano ! Na lotnisko dotarliśmy 2 godziny wcześniej. O tej
porze jedynymi lotami były tylko 3 czartery na Kretę, więc tłumów w hali odlotów nie było.
Tym razem lecieliśmy LOT-em, identycznym jak poprzednio samolotem Boeing 737-400. Jednak maszyna wyglądała na
starszą i była gorzej wyposażona niż w poprzednim locie liniami WEA. Bardzo brakowało mi monitorów na
bieżąco wyświetlających trasę i parametry lotu oraz radia przy fotelach. Z ledwie zrozumiałych
komunikatów kapitana wiedzieliśmy tylko, że lecimy z prędkością ponad 800 km/h, na wysokości ponad 10.000 m.
Lot trwał prawie 3 godziny i tym razem zdążyliśmy się trochę wynudzić. Okna mieliśmy od słonecznej strony
więc nie było za bardzo co oglądać.
Podobno lecieliśmy nad Słowacją, Rumunią i Bułgarią, ale przez okna z tej wysokości trudno było coś rozpoznać zwłaszcza,
że słońce świeciło prosto w oczy. (W powrotnej drodze wybraliśmy siedzenia od strony zacienionej.)
Dopiero tuż przed lądowaniem, samolot zmienił kierunek i obniżył się na tyle, że można było coś zobaczyć, a nawet