Przejeżdżamy do Argolidy na Peloponezie i zwiedzamy Mykeny, Nafplion i Epidauros

 
 
 

Dzień 7 - Korynt, Mykeny, Epidauros, Tolo

Opuściliśmy Ateny i udaliśmy się na zachód, wzdłuż wybrzeża Zatoki Sarońskiej, w kierunku Peloponezu. Poruszaliśmy się autostradą (Ateny - Patras) więc po niecałej godzinie dotarliśmy do Przesmyku Korynckiego. Zatrzymaliśmy się na krótko, aby z bliska przyjrzeć się Kanałowi Korynckiemu. Przecina on przesmyk łączący podstawowy człon Półwyspu Bałkańskiego z Peloponezem. Kanał o długości 6,3 km, szerokości 24,6 m i głębokości wody 7 m, łączy Zatokę Sarońską (Morze Egejskie) z Zatoką Koryncką (Morze Jońskie). Już w starożytności towary transportowano przez przesmyk drogą lądową - całe statki pokonywały 6 kilometrowy przesmyk lądem - rozładowywano je, przeciągano po wyłożonej kamiennymi płytami drodze-pochylni, a następnie wodowano i ponownie załadowywano towarami. Statki omijały w ten sposób bardzo niebezpieczne wody Przylądka Matapan - najbardziej na południe wysuniętego skrawka Peloponezu. Próby przekopania kanału sięgają starożytności (cesarz Neron), budowę zakończono ostatecznie w latach 1882 - 1893. Kanał robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza widziany znad krawędzi. Korynt to nie tylko kanał, ale też starożytne zabytki - jednak ich zwiedzanie przesunięte zostało na następny dzień.

Aby dotrzeć do Myken musieliśmy zjechać z autostrady i dalej poruszaliśmy się wąskimi drogami malowniczej Argolidy. Miejsce drzew oliwnych zajęły teraz rozległe sady cytrusowe i plantacje winorośli. Przy mijanych domach można było zobaczyć suszące się w słońcu winogrona - na rodzynki. Około południa dotarliśmy do Myken. Znajdują się tam najstarsze zabytki kultury greckiej - z tak zwanego okresu mykeńskiego - sięgającego epoki prehistorycznej (II tysiąclecie p.n.e.). Najpierw zatrzymaliśmy się przy domniemanym grobowcu Agememnona, tzw. Skarbcu Atreusza (z XIIIw. p.n.e.). Ostatnie badania archeologiczne dowodzą jednak, że grobowiec ten poprzedza czasy Agamemnona i Wojny Trojańskiej o co najmniej 100 lat. Potem pojechaliśmy kilkaset metrów dalej, aby zwiedzić ruiny cytadeli, z charakterystycznymi, kilkumetrowej grubości, murami "cyklopowymi" - ułożonymi z wielkich nieociosanych głazów - stąd wzięło się później przekonanie, że wznieśli je cyklopi. Choć z cytadeli nie pozostało wiele, to jednak widok z dołu pozwala ocenić jej ogrom i niedostępność, a widziane w jej wnętrzu fragmenty zachowanych murów cyklopowych, potwierdzają historyczne przekazy, mówiące, że warownie te były praktycznie nie do zdobycia. U wejścia do cytadeli znajduje się słynna Lwia Brama (z XIIIw. p.n.e.) - nazywana tak od zdobiącej ją rzeźby dwóch lwic. Ze szczytu cytadeli rozciągał się wspaniały widok na otoczoną górami dolinę. W oddali widoczny też był skrawek, odległej o kilkanaście kilometrów, Zatoki Argolidzkiej. Tłumaczy to też lokalizację warowni - możliwa była obserwacja nie tylko podległych terenów i ewentualnie nadchodzących nieprzyjaciół, ale także wybrzeża morskiego i zbliżających się doń okrętów.

Z Myken pojechaliśmy dalej, wąskimi drogami Argolidy, przez Nafplion, do Epidauros. Znajdowało się tam sanktuarium boga sztuki lekarskiej Asklepiosa (odpowiednika rzymskiego Eskulapa), zabitego przez Zeusa za to, że wskrzeszał zbyt wielu zmarłych. Sanktuarium było ważnym ośrodkiem leczniczym i religijnym, leczono tam m.in. przez kontakt ze sztuką. Stąd też najsłynniejszym zabytkiem Epidauros jest olbrzymi, doskonale zachowany amfiteatr, na 14.000 widzów, "wciśnięty" malowniczo w zbocze wzgórza. Obiekt ten posiada niesamowitą akustykę. Nawet z najwyższych rzędów widowni znakomicie słychać cichą rozmowę, a nawet szepty ze sceny i orchestry - i niestety odwrotnie: aktorzy mogli słyszeć "gadającą" widownię. Pierwotna grecka budowla była o połowę niższa i została nadbudowana w okresie rzymskim. Zarówno sam widok ogromnego amfiteatru, jego doskonały stan, a przede wszystkim fenomenalna akustyka sprawiły, że obiekt ten, oprócz wspomnianej Wenecji i Meteor, będzie dla mnie jednym z trzech najwspanialszych miejsc odwiedzonych w czasie całej wycieczki.

Następnym celem naszej wycieczki był Nafplion. - pierwsza stolica (w latach 1829 - 1834) wyzwolonej Grecji. Miasto to do dzisiaj uznawane jest za jedno z najbardziej eleganckich miast Grecji kontynentalnej. Największe znaczenie miasta przypadało na okres po XIIw. - było ono wówczas na zmianę pod panowaniem różnych narodów: krzyżowców, Wenecjan i Turków. W Nafplionie jest wiele pamiątek po Wenecjanach, zwłaszcza Skład Morski (obecnie muzeum), meczety tureckie oraz górująca nad miastem twierdza Palamedesa z XVIIIw., stanowiąca największy w Grecji zespół fortyfikacji. Kilka osób z naszej wycieczki poszło zwiedzać twierdzę, ale jak się potem okazało, zdążyli dotrzeć zaledwie do połowy wzniesienia i pierwszych murów obronnych. Inni udali się na zwiedzanie meczetów tureckich, a my, zmęczeni już zabytkami, spacerowaliśmy po zadbanych, wyłożonych marmurem uliczkach lub szukaliśmy odpoczynku w cieniu palm. Udało mi się ukradkiem nazrywać trochę nasion palm - część z nich wzeszła po kilku tygodniach, po powrocie do kraju.

Późnym popołudniem dodarliśmy wreszcie do Tolo. To typowo turystyczne miasto, położone nad Zatoką Argolidzką (Morze Egejskie). Hotel Aris znajdował się nad samym morzem, toteż zostawiliśmy w pokojach bagaże i zaraz poszliśmy na plażę. Oficjalne plaże miejskie były dość daleko od hotelu, więc postanowiliśmy nie zawracać sobie nimi głowy i zadowoliliśmy się wąskim (2-3 metrowym) pasem kamieni w pobliżu hotelu - w końcu najistotniejsza była woda. A woda była rzeczywiście wspaniała. Ciepła i idealnie przezroczysta, tylko okropnie słona. Grzesiek miał maskę, więc próbowałem trochę połowić muszli. Woda była tak przezroczysta, że z powierzchni wydawało się, że do dna jest kawałek - a tymczasem było to około 3-4 metrów. Zaskoczyło mnie to, że dość trudno było zanurkować na taką głębokość - na skutek dużego zasolenia siła wyporu była silniejsza niż np. na basenie. Jednak mimo wszystko udało mi się wyłowić kilka muszli. Niestety potem okazało się, że w dwóch z nich zadomowiły się kraby i za nic nie chciały wyjść. W końcu jednego udało się wywabić, ale drugi był uparty i muszlę trzeba było wyrzucić z powrotem do morza. Gdy wychodziliśmy z wody na plaży był już cień od stojących przy brzegu hoteli, a ponieważ wiał od morza chłodny wiatr, to niektórzy z nas trochę się poprzeziębiali. Przed kolacją poszliśmy do pobliskiego sklepu zaopatrzyć się w prowiant na drogę powrotną do Polski. I była to słuszna decyzja, bowiem ceny w sklepie były bardzo niskie, a alkohole były nawet tańsze niż widziane następnego dnia w portowym sklepie wolnocłowym w Patras.

Kolację, po raz pierwszy w Grecji, jedliśmy pod gołym niebem - na tarasie hotelu, kilka metrów od morza. Było znacznie przyjemniej niż dotychczas, w zamkniętych lokalach. Do tego jeszcze butelka wina, szum morza.... Przy okazji spróbowałem sfotografować widzianą z tarasu wyspę - jak widać nie wyszło to najgorzej. Dla porównania jest też zdjęcie zrobione za dnia. Po kolacji poszliśmy z Madzią na spacer brzegiem morza - choć było już po sezonie, co kilkadziesiąt kroków natykaliśmy się na oświetlone i gwarne tawerny lub restauracje hotelowe pełne gości.

wstecz dalej

 
LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK LICZNIK